Uszatka za oknem

Pewnej zimowej niedzieli o poranku siedzieliśmy przy śniadaniu w naszym domowym obserwatorium. Nagle zauważyłam, że fragment grubego pnia sosny w kącie ogrodu poruszył się. Poczułam dreszczyk emocji, kiedy okazało się, że to nie złudzenie. Na wprost okna… siedziała uszatka. Sowa pokaźnych rozmiarów.

Trudno ustalić, co ją skłoniło do zatrzymania się na dłużej na naszej sośnie. W naszym i okolicznych ogrodach o tej porze roku panuje spokój, więc sowa mogła niezauważona przysiąść i pozostać tu nawet cały dzień. Zupełnie obojętne jej było, że w pobliskim karmniku uwijały się stada mazurków i dzwońców. Ptaszki nie zauważyły dużej sąsiadki, albo nie czuły szczególnego zagrożenia ze strony sowy, której głównym przysmakiem są raczej gryzonie, zwłaszcza myszy polne i nornice.

Tak więc wokół karmnika toczyło się normalne życie, zaś sowa medytowała sobie niewzruszona na sośnie, odwrócona do nas plecami, od czasu do czasu powoli, płynnym ruchem odwracała tylko głowę zerkając w nasze okno, a przy okazji kontrolując sytuację.

Dla nas był to magiczny czas. Podekscytowani wizytą niecodziennego gościa, chcieliśmy zatrzymać go jak najdłużej. Niewiele jednak zależało od nas. Nie dało się nawet poczęstować gościa jakimś przysmakiem – myszy nie mieliśmy pod ręką, a  rozsypywanie ziarna i kukurydzy, które trzymamy dla bażantów, zapewne spłoszyłoby ptaka.

Staraliśmy się więc tylko patrzeć na nią i nie zbliżać zbytnio do okien, żeby nie spłoszyć sowy. Przez cały dzień trudno było oderwać się od tych obserwacji i zająć czymś innym. I tak dotrwaliśmy wspólnie, zerkając na siebie, do zmierzchu. Wtedy to uszatka nagle ożywiła się i bezszelestnie poderwała do lotu. Po chwili zniknęła w mrokach sąsiedniego ogrodu…

Ale to nie koniec! Tydzień później, kiedy kolejnego niedzielnego poranka, jak co dzień od wizyty uszatki, lustrowałam sosnę, znów dostrzegłam ten sam obrazek – pień sosny zdawał się poruszać… Sowa wróciła!

To w równym stopniu ucieszyło nas, jak i zdumiało. Tym razem natychmiast powiadomiliśmy przyjaciół. Przyjechali natychmiast i już we czwórkę, jak zahipnotyzowani, obserwowaliśmy ptaka, rozstawiwszy aparaty fotograficzne przy oknach…
Po kilku godzinach musieliśmy opuścić magiczne obserwatorium, bo byliśmy umówieni na rodzinne spotkanie. Z żalem pożegnaliśmy niecodziennego gościa.

Wieczorem, kiedy wróciliśmy do domu, po sowie nie było już śladu. Nazajutrz co prawda znaleźliśmy pod drzewem kłębek jakby sfilcowanej, niestrawionej mysiej sierści. To był dowód, że ptak naprawdę tu był i odpoczywał po udanym nocnym polowaniu.

Od tej pory sowa już nie pojawiła u nas. Czekamy jednak cierpliwie i podczas niedzielnych śniadań uważnie obserwujemy kąt ogrodu. [nggallery id=29]

2015-01-16T08:49:25+00:00